22 lutego 2008

Muzyka Duszy

Nie, nie będzie o Prattchetcie. Długo się zastanawiałem jak zatytułować tego posta i chyba takie podsumowanie jest najistotniejsze.
Ci, którzy mnie znają wiedzą, że muzyka, którą słucham na co dzień pochodzi z pogranicza gatunków, to składy łączące w swojej twórczości odległe rodzaje i nurty muzyczne. Że wprawdzie cenię wirtuozów i "matematyków muzyki" pokroju Vaia, Satrianiego czy Dream Theater, to jednak przede wszystkim tym czego szukam w muzyce to piękno, harmonia i poruszenie ducha a nie tylko doskonała technika czy tzw. ważne treści.
Dlatego nie trawie praktycznie wszelkich nurtów z okolic rapu (tu akurat mam największą tolerancję), hip-hopu, house i tym podobnego prymitywu, który z muzyką ma wspólne tylko to, że do jego stworzenia użyto instrumentów muzycznych. Muzyka powinna posiadać rytm, melodykę (harmonię) i melodię, a w powyższych brakuje co najmniej 2 z 3.
Uwielbiam natomiast głośno puścić sobie ze słuchawek Rhapsody i ich "The Dark Tower of Abbys". I zgrzewają mnie pogardliwe spojrzenia i uśmieszki gdy wystukuję rytm na udzie lub stopą, gdy przebieram palcami po rurze w metrze (zamiast się jej zwyczajnie trzymać) wywijając esy-floresy riffów (niekoniecznie poprawnych) gdy czasem sobie dyryguję sekcji smyczkowej, a nawet gdy z błogim uśmiechem zamykam oczy i lekko poruszam głową unosząc się na fali muzyki.
I wiem, że nawet jak podkręcę głośność do oporu nie podzielę się nawet setną częścią tego uniesienia, które wówczas czuję. Nikt nie zobaczy tych zwiniętych w szaleńczym piruecie gitarowych riffów przetykanych nićmi wiolonczeli i skrzypiec jak spływają w dół wszystkimi nerwami wprawiając w drżenie i zachwyt każdą komórkę ciała, sprawiając że chcą zawirować w szaleńczym rytmie i wykrzyczeć czystą ekstazę. Najwyżej możecie dostrzec powrotny marsz perkusji splecionej z organami i smyczkami który objawia się gęsią skórką na mojej szyi i wyżej (i zapewne jeszcze bardziej błogim uśmiechem :))
Och, nie wątpię, że jest wielu których takie "symfoniczne cycki" tylko śmieszą. A ja uwielbiam gdy ostre brzmienia, zachwycające bogactwem form i dźwięków łagodzi delikatny kobiecy sopran w stylu Within Temptation czy Nightwisha (jeszcze z Tarją na pokładzie) czy Epiki albo dla odmiany Kamelota z rewelacyjnym głosem Roya zwłaszcza w duecie z Simone ("The Haunting"). Albo odwrotnie - gdy przerażające warkoty, wycia, charczenia i coś czego głosem nie można nazwać, gwałcą misterne konstrukcje linii melodycznej by tym bardziej podkreślić jej piękno, wdzięk i harmonię (Dimmu Borgir, Bathory, nawet kilka kawałków Daemonarcha i wiele innych pojedynczych majstersztyków stworzonych przez pokręconych poza tym autorów :D).
Kiedy słyszę jak w nowym utworze wspaniały monument wznoszą razem muzyka symfoniczna i metalowa, szykuję się już w duchu na wspaniałą ucztę i chwile prawdziwego odlotu bycia porwanym dosłownie i w przenośni na skrzydłach niewyobrażalnie pięknego i filigranowego stworzenia.
Bo mimo ogromnej ilości twórców z tych rejonów muzyki (i ich twórczej płodności) jest tylko kilka (naście) utworów, które tak szczególnie mnie poruszają. I chyba tylko 2-3, gdzie robi to też warstwa liryczna, np. Korpiklaani "Under The Sun" i Kamelot z utworem "Abandonned".
I tylko żal, że tych utworów z najwyższej półki jest za mało by zapchać mojego MP3 playera...

2 komentarze:

Unknown pisze...

Ty i Bathory??? Coś mnie chyba mocno ominęło =)

Zaraz się jeszcze okaże że Burzum słuchasz!

LO pisze...

A zdarzyło się :) Nie powiem, ale jakoś bez rewelacji - podchodzi raczej pod same wrzaski i charkot. Ale ponoć mają tez coś bardziej melodyjnego...